miraż miraż
591
BLOG

Homoseksualizm a chrześcijaństwo

miraż miraż Polityka Obserwuj notkę 9

W dwudziestym numerze Uważam Rze za wiodący temat obrano kwestie przemian obyczajowych proponowanych przez niektóre środowiska lewicowe i homoseksualne. Głównym, okładkowym materiałem na ten temat jest trzystronicowy artykuł Jana Pospieszalskiego Platformy jak czołgi. Warto przyjrzeć mu się dokładnie, bowiem jak w soczewce skupia on wiele kwestii istotnych w cywilizacyjnym sporze toczącym nasz kraj. Czyni to, dodajmy, w sposób odmienny od intencji jego Autora.

Pierwszą rzucającą się w oczy cechą tekstu jest osobista trauma J. Pospieszalskiego związana z atmosferą polityczną w Polsce:

"...obraz kilku tysięcy paradujacych dziwnych ludzi, krzyczących o dyskryminacji i prześladowaniu, jest przyznaniem racji psychiatrom, którzy dowodzą, iż skłonności homoseksualne występują najczęściej wraz z nadwrażliwością i – będacymi następstwem zranień – psychicznymi zaburzeniami. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć stałe i uporczywe występowanie homoseksualistów w roli prześladowanej mniejszości w kraju, w którym kilka miesięcy temu w pełni poczytalny zamachowiec zamordował jednego i usiłował zabić drugiego człowieka tylko dlatego, że należał do nielubianej przez niego partii."
 
Współczuję Janowi Pospieszalskiemu tego co zaznał, i dałem temu wyraz broniąc ludzi o jego światopoglądzie, np. w tekście 1 i tekście 2. Bezsprzeczny jest również fakt popełnienia mordu politycznego z nienawiści na członku PiS Marku Rosiaku. Dziś jednak należy uświadomić Autorowi, że wikła się w koło przemocy, biorąc odwet za upokorzenia na obiekcie zastępczym – homoseksualistach, których przecież nie można utożsamiać ani z przeciwnikami krzyża z Krakowskiego Przedmieścia ani z mordercą Marka Rosiaka.
 
Zarzucanie ruchowi gejowskiemu, że zgodnie z prawem zabiega o swoje interesy, zamiast okazywać solidarność katolickim patriotom jest mocno dyskusyjne; zwłaszcza jeśli zdanie wcześniej wysyła się ich do psychiatry. A nie od rzeczy jest przypomnieć, że niedawno to J. Pospieszalski wysyłany był do psychiatry z kolei przez Ireneusza Krzemińskiego, zwolennika lewicy i uczestnika Parad Równości. Mamy tu niewątpliwie do czynienia ze spiralą przemocy i należy wzywać do opamiętania. Nie należy natomiast poświęcać ¼ artykułu o homoseksualistach na zarzuty, które można by postawić pojedynczym osobom, głównie zresztą politykom, ale w żadnej mierze nie mniejszości seksualnej liczącej w Polsce grube setki tysięcy jeśli nie miliony osób.
 
Przejdźmy do głównej części tekstu. Uderza w nim traktowanie homoseksualizmu jako bezosobowego zjawiska statystycznego nie zaś cechy, którą mają żywi, czujący ludzie. W społeczeństwie jest 1,5% osób homoseksualnych, nie zaś – jak twierdzą środowiska gejowskie 10% - tak można streścić pierwszy argument ad rem w tym artykule. A jeśli nawet 1,5% cóż to zmienia? Skoro porównujemy sytuację katolików i homoseksualistów, spytajmy ile procent warszawiaków broniło krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Czy fakt, że było ich może z 0,5% upoważnia do lekceważenia ich racji?
 
Żądając empatii dla siebie – co zrozumiałe i do czego ma prawo – J. Pospieszalski nie wykazuje jej w najmniejszym stopniu wobec homoseksualistów. Jak ci ludzie czują się dziś w naszym społeczeństwie? Czy mogą w pełni wyrażać siebie? Co możemy zrobić, aby ułatwić im funkcjowowanie i poprawić komfort oraz poczucie przynależności? Na te pytania nie ma miejsca.
 
Kolejny fragment: "Głosy tych przedstawicieli świata nauki, którzy udowadniają, że homoseksualizm jest skłonnością nabytą, a więc odwracalną, jest nieobecny w obowiazujących powszechnie podręcznikach. (...) Psychiatrzy prowadzący terapię reparatywną – G. van den Aardveg, R. Cohen, J. Nicolosi i wielu innych, którzy doprowadzili tysiące pacjentów do zmiany orientacji z homo na hetero, a także ruch eksgejów, spotykają się z agresją gejowskich aktywistów."
 
­
Zamiast analizować ten passus dokonajmy w nim symetrycznego odbicia. Czy zauważyliście drodzy Czytelnicy, że czasem dopiero gdy spojrzy się na twarz znajomego człowieka w lustrze, dostrzega się jej asymetryczność, krzywy nos, nierówną linię oczu? Jak zatem widzicie następującą opinię: Katolicyzm nie jest uwarunkowany genetycznie lecz środowiskowo i można go leczyć. Wielu specjalistów, m.in. Richard Dawkins, z powodzeniem wyprowadziło z katolicyzmu tysiące ludzi. Spotykają się oni z agresją ze strony zagorzałych katolików. Jak czulibyście się drodzy wierzący, gdyby takim językiem mówiono o sprawach dla Was istotnych, tworzących Waszą tożsamość?
 
W kwestii tak delikatnej i złożonej jaką jest ludzka seksualność kluczową sprawą jest jej miejsce w życiu konkretnej osoby. Nie teoretyczne – cudze – koncepcje lecz żywe doświadczenie tego kto ową seksualność przeżywa. Skoro mówi się w Kościele Rzymsko-Katolickim tak wiele na temat więziotwórczego, interpersonalnego wymiaru seksualności, to wypadałoby zauważyć, że może się o tym wypowiadać ten, kto owego wymiaru doświadcza, czyli uczestnik więzi, nie zaś zewnętrzny obserwator. Ów bowiem może co najwyżej powiedzieć jak dana relacja wygląda z zewnątrz, wydać na jej temat opinię lub porównać ją z czymś we własnym doświadczeniu. Nie ma natomiast i nigdy nie będzie miał wglądu w międzyludzki wymiar relacji w której sam nie uczestniczy.
 
Ten tekst nie jest esejem teologicznym, mimo to warto nieco w tym kierunku podążyć, znaleźliśmy się bowiem blisko sedna problemu, którym w moim najgłębszym przekonaniu jest fundamentalne nieporozumienie w chrześcijaństwie co do ludzkiej podmiotowości.
 
Tym co odróżnia człowieka od materii nieożywionej i innych form życia jest świadomość i doświadczanie życia na wewnętrznej płaszczyźnie psychicznej. Każdy z nas może oświadczyć 'ja jestem' i kryje się w tym ogrom indywidualnych i subiektywnych przeżyć, w które nikt inny nie ma bezpośredniego wglądu. 'Jestem' – to stwierdzenie czysto subiektywne, bo moje 'ja' jest twoim 'ty' a dla kogoś innego 'nią/nim'. Być człowiekiem to dysponować głębią jedyną w swoim rodzaju, niepoznawalną z zewnątrz i nie dającą się sprowadzić do mechanicznego opisu w języku nauk przyrodniczych.
 
Uderzające jest, że w zasadzie napisano to w Biblii. Jestem (...) to jest imię moje na wieki i to jest moje zawołanie na najdalsze pokolenia– mówi Bóg w Księdze Wyjścia 3,15. Ale przecież Biblia nie zstąpiła na Ziemię w snopie światła i przy akompaniamencie śpiewu serafinów – głos Boga to wewnętrzny głos w umyśle człowieka. 'Ja jestem' – ktoś kiedyś pomyślał tak po raz pierwszy. Dlaczego więc nie spostrzeżono, że to Imię Boga odróżnia człowieka od reszty stworzenia a zarazem podnosi samoświadomość do rangi boskiego przymiotu? Z pewnością warto się nad tym pytaniem zastanowić i warto pamiętać, że odpowiedź dana przez judaizm i chrześcijaństwo nie jest jedyną możliwą. Boże i ludzkie 'jestem' nie muszą stać w sprzeczności.
 
Niemniej jednak, w religijnej tradycji i praktyce - stoją. W poetyckim języku Biblii można rzec, że człowiek wypiera się Boskiego Imienia wypisanego we własnej duszy. Przecież Wężem został nazwany ten właśnie wewnętrzny głos, który spostrzegł podobieństwo człowieka do Boga i pojął oszałamiające tego konsekwencje.
 
W bardziej przyziemnym tonie powiedziałbym, że nasi przodkowie najwyraźniej przestraszyli się swej świeżo odkrytej głębi. Przestraszyli się jej subiektywności. Tak bardzo, że ruszyli na poszukiwanie absolutnego punktu podparcia, obiektywnego Boga, który wskazałby co robić i dostarczył absolutnych formuł wartościowania. Do dziś borykamy się ze skutkami ówczesnego wyboru, i to skutkami ogólnokulturowymi, obecnymi nie tylko w chrześcijaństwie, choć tam ze szczególnym natężeniem. Przyjrzyjmy się kilku z nich, najistotniejszym z punktu widzenia tego tekstu.
 
Odmawia się wartości samej w sobie osobistemu doświadczeniu człowieka, jako dostępnemu tylko dla 'ja'. Chrześcijaństwo skonfrontowane z sytuacjami, gdy należy wybrać pomiędzy ludzkim doświadczeniem a teologiczną koncepcją – wybiera to drugie. W ten sposób wprowadza w czyn zasadę, którą można ująć w słowach: to jak przeżywasz swoje życie, czym ono jest dla ciebie, nie stanowi wartości samej w sobie, jest nią natomiast zewnętrzna koncepcja na twój temat. Wbrew werbalnym deklaracjom nie jest to podmiotowe lecz właśnie przedmiotowe traktowanie człowieka – gdyż umniejsza ów specyficznie ludzki a zarazem subiektywny aspekt naszego istnienia.
 
W konsekwencji utrudniamy sobie niepomiernie dostęp do naturalnego, biologicznego wyposażenia: zmysłów, emocji i potrzeb, umożliwiających nam podejmowanie decyzji w oparciu o wewnętrzny autorytet. Zepchnięte na margines w naszej kulturze nie miały możliwości zintegrowania się z intelektem na społeczną skalę. Tu upatrywałbym praźródeł seksualnego pomieszania toczącego obecnie naszą kulturę – chrześcijańskie dziedzictwo nie nauczyło nas, że seksualność jest jedną z dróg wyrażania siebie, toteż wahadło obyczajowości wychyliło się w końcu w przeciwną stronę, dalece poza punkt równowagi, i to tym bardziej im bardziej purytańskie normy poprzednio obowiązywały.
  
Odcięcie od wewnętrznej głębi uczyniło człowieka niesamodzielnym w obliczu nowych sytuacji. Potrzebuje on zewnętrznego rusztowania, podtrzymującego tożsamość i zapewniającego orientację. O ile dzieci i młodzież takiej podpory istotnie potrzebują, a w zdrowych społecznościach zapewnia ją starszyzna, o tyle sama starszyzna powinna patrzeć poza kulturową hierarchię, rozumieć jej funcje i umieć ją dostosowywać do zmieniającego się świata. Tego można by oczekiwać w tak rozwiniętej i dynamicznej kulturze jak nasza. Tymczasem u nas starszyzna nie istnieje w ogóle, a ci którzy do jej miana aspirują - chrześcijańscy konserwatyści – sami przecież mówią o sobie jako o dzieciach. Wprawdzie dzieciach bożych, tym niemniej wciąż dzieciach, którym przeznaczone jest przyjęcie Słowa Bożego jako objawionego już gotowego zewnętrzego systemu. Struktura wiary chrześcijańskiej, zwłaszcza katolicyzmu, zwłaszcza polskiego katolicyzmu, uniemożliwia szczególnie mężczyznom, jak sądzę, przejście rytuału inicjacji. Nie ma cezury oddzielającej wiek chłopięcy od męskości, skoro wszyscy jesteśmy dziećmi Boga, a nasi kapłani poświęcają na ojcowskie wezwanie niesłychanie istotny aspekt męskości.
 
Z pewnością już rysuje się przed Czytelnikami, jak w tym ujęciu interpretować lęk konserwatystów, że oto prawne przyznanie miejsca homoseksualnym potrzebom zniszczy nasze społeczeństwo, małżeństwo, rodzinę, dzieci, itd.
 
W moim przekonaniu zagrożeniem jest już sam fakt, że mniejszości seksualne domagają się uznania na równych prawach. Samo już ich oficjalne, zalegalizowane rzecz by można funkcjonowanie w społeczeństwie, podniesione do rangi uznawanej wartości, nie zaś przemykanie pod ścianami, stwarza zagrożenie dla konserwatystów. Po pierwsze zmienia status quo, co samo w sobie powoduje dyskomfort. Po drugie stawia wobec współistnienia dwóch (wielu?) wzorców seksualności, zmuszając do samodzielnej odpowiedzi na pytania kim jestem, co czuję i czego mi potrzeba, do czego radykalni konserwatyści nie są przyzwyczajeni, i co trudno im uczynić bez popadania we wzburzenie, powodowane czynnikami dużo rozleglejszymi niż sama niechęć do homoseksualizmu. Po trzecie, uznanie miłości homoseksualnej za wartościową, nadaje równy z katolickim status osobom nie uznającym katolickich recept i diagnoz, czym podważa ich jedyność, doskonałość i uniwersalność. Dla tych, którzy przyjęli ten system poprzez naśladownictwo starszych pokoleń, bez dostatecznie głębokiego osadzenia we własnym ja, może to być poważnym szokiem.
 
Wreszcie – i to jest chyba najgłębszy i najbardziej przewrotny z lęków osób konserwatywnych – obawiają się oni skrzywdzenia swoich dzieci. Choć tekst ten rozrósł się już do objętości znacznej jak na blogerski wpis, chciałbym poświęcić jeszcze nieco miejsca na krótką analizę tego zjawiska.
 
J. Pospieszalski: "Homoaktywiści zabiegają nie o legalizację, lecz o przywileje, o zmianę prawa tak, by korzystać z tych kilku ułatwień i ulg, jakie państwo dedykuje rodzinie – rodzącej i wychowującej dzieci. Tu zaraz tęczowi ideolodzy krzykną – my też jesteśmy gotowi adoptować dzieci! Przecież lepiej, by dziecko wzrastało w środowisku kochających się partnerów niż w domu dziecka czy patologicznej tradycyjnej rodzinie. (...) Czy jednak w środowisku gejowskich par nie ma przypadków patologii? Statystyki (...) pokazują, jak często w tych związkach dochodzi do rozpadu, przemocy, jak częste są uzależnienia i inne patologie."
 
Przede wszystkim Autor powinien wiedzieć, że dzieci rodzi kobieta a nie rodzina. To istotna różnica.
 
Co do kwestii adopcji, również w kontekście szerszym niż związki jednopłciowe, nie ruszy ona z miejsca, jeśli się nie odpowie na pytanie, czego dziecko potrzebuje. Co to znaczy być dobrym rodzicem, jakie cechy dorosłego są tu najistotniejsze? Otóż współczesna psychologia i psychiatria, na którą powoływał się J. Pospieszalski, wymienia kilka takich cech.
 
Jedną z nich jest poszanowanie granic dziecka i rozwiązywanie problemów bez uciekania się do przemocy. Nie wolno bić dzieci. Bicie dziecka bez względu na okoliczności jest zawsze przemocą fizyczną, jest zdradą dziecięcej miłości i zaufania, jest brutalnym i wrogim wtargnięciem w jej/jego osobistą przestrzeń przez osobę od której mały człowiek jest całkowicie zależny i przed którą nie ma żadnych środków obrony. Jest to z punktu widzenia dziecka apokalipsa. Odbiera ona poczucie bezpieczeństwa i szacunku do siebie, uczy że silniejszy może w każdej chwili zaatakować, uczy kłamstw o miłości: że zdrada, przemoc i hipokryzja są jej częścią. Rodzic bijący dziecko głęboko rani i zatruwa jego umysł i serce.
 
Czy kochający rodzic to wie? Myślę, że tak. Ale – i to jest kluczowe – nie dowie się o tym z ambon, ołtarzy i Pisma Świętego. Ile było encyklik papieskich poświęconych problemowi maltretowania dzieci, ile wzmianek na ten temat pada w ciągu roku w kazaniach wygłaszanych w przeciętnej katolickiej parafii? Czy redaktor Pospieszalski poświęcił temu choć jeden ze swych dobrych moim zdaniem programów? A Tomasz Terlikowski, co ma do powiedzenia na ten temat? Gdzie byli zatroskani dobrem młodego pokolenia ludzie Kościoła, gdy na porządku dziennym stawał projekt penalizacji kar cielesnych? Przyznam, że słyszałem albo milczenie albo wręcz pomruki niezadowolenia, że oto odbiera się rodzicom władzę. Tak jakby kochający rodzic pragnął władzy nad dzieckiem dla samej władzy.
 
Zamiast więc bać się tego, że patologiczni homoseksualiści będą ranić dzieci lepiej byłoby przyjrzeć się własnej mrocznej stronie, która wyrządziła i dalej wyrządza rozliczne szkody. Zdejmie to z osób homoseksualnych brzemię chłopca do bicia, chłostanego za patologie przemocowe całego społeczeństwa i umożliwi im zmierzenie się z destruktywną stroną homoseksualizmu, którą ów posiada jak każda ludzka cecha, idea lub działalność. Tymczasem wypisuje się na sztandarach krzywdzące tych ludzi uogólnienia, zmuszając ich bądź to do ukrywania się we wstydzie, bądź do głośnej obrony prawa do bycia tym kim są, co w żadnej mierze nie ułatwia im rozwoju i integracji osobowości.
 
Heteroseksualna większość stoi przed prostym wyborem: albo przyjmiemy do wiadomości tożsamość osób homoseksualnych i przychylimy się do ich starań o to aby czuć się w Polsce jak u siebie w domu, na zasadzie pełnoprawnego uczestnika życia społecznego, albo uznamy ją za ‘oboczność’ coś nieistotnego, dziwnego, groźnego, zasługującego co najwyżej na funkcjonowanie obok prawa. Jeśli jednak wybierzemy opcję drugą, warto zdawać sobie sprawę, że jest to odtrąceniem w niezwykle delikatnym wymiarze: odtrąceniem sposobu w jaki ci ludzie wyrażają siebie i kochają.
 
Dopiero stworzywszy warunki, w których homoseksualiści będą się czuli w miarę bezpiecznie, a nie należy poczucia bezpieczeństwa na co dzień mylić z medialnym przekazem, włączy się te osoby w krwioobieg społeczny w pełni ich twórczego ludzkiego potencjału, który jest ogromny. Powstanie atmosfera do zadawania spokojnych i nacechowanych szacunkiem pytań o rolę więzi homoseksualnej jako jeszcze jednego czynnika spajającego naszą społeczność, o jej rolę w procesie wychowywania młodego pokolenia, i ogólnie – wartości wzbogacającej naszą kulturę.
miraż
O mnie miraż

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka